niedziela, 21 listopada 2021

Fotografie jako część wizualnej pamięci narodowej


Zachowujcie zdjęcia - to przyszłe dziedzictwo narodowe! 

Dyrekcja National Library of Ireland (Narodowa Biblioteka Irlandii) podpisała oficjalną umowę o przyjęciu do cyfrowego archiwum Biblioteki 6000 zdjęć organizacji YesEquality, która prowadziła ogólnokrajową kampanię mającą na celu zachęcanie do głosowania na „tak” w referendum w kwestii równości małżeństw w maju 2015 roku. Irlandia jest pierwszym krajem na świecie, który dopuścił do zawierania małżeństw osób tej samej płci w ogólnonarodowym referendum (62% obywateli głosowało za przyjęciem proponowanych rozwiązań).

Dyrekcja National Library of Ireland podpisuje umowę przyjęcia do swojego archiwum 6000 zdjęć kampani YesEquality promującej równość małżeństw tej samej płci w Irandii
fot. www.instagram.com/nationallibraryofireland/


To, co zaczęło się od oddolnych ruchów środowisk LGTB+ i przybierało formę pikiet, protestów, demonstracji, parad itp., przerodziło się w ogólnonarodową kampanię. Fotograficzna dokumentacja tego ruchu stałą się następnie częścią oficjalnego narodowego dziedzictwa.

Historia jest ciekawa z kilku powodów. Po pierwsze - dbałość o pamięć ważnych wydarzeń, zjawisk, które miały istotny wpływ na historię kraju. Być może, gdyby takie przejęcie archiwum zdjęć nie nastąpiło, uległy by one rozproszeniu, dezintegracji i w dużej części skasowaniu. Miejsce na dyskach Biblioteki Narodowej pozwoli zachować dla przyszłych pokoleń wizualny zapis tego, co działo się w Irlandii w przededniu referendum.

Taka praktyka to trend niezwykle istotny z punktu widzenia tworzenia historii, pamięci, tożsamości narodowej. Fotografie cyfrowe również się starzeją, a raczej starzeją się nośniki na których są zapisane. Przechowywanie ich w bezpiecznych warunkach biblioteki czy archiwum przedłuży im żywot i pozwoli - co również bardzo istotne - na wgląd do nich osobom zainteresowanym tematem pod kątem 
naukowym, dziennikarskim czy pragnącym dowiedzieć się czegoś ze zdjęć do jakichkolwiek innych celów.

Miałem okazję robić zdjęcia na jednej z parad równości w Dublinie, w której brali udział członkowie YesEquality, więc i podobne kadry mogły się znaleźć we wspomnianych 6000 ujęć przekazanych do Narodowej Biblioteki Irlandii.

A parada była szczególna dla Polski, bo Grand Marshal, czyli główną osobą prowadzącą paradę była polska posłanka Anna Grodzka - w tamtym czasie jedyna transpłciowa osoba na świecie zasiadająca w narodowym parlamencie. Nasza posłanka była także pierwszą osobą spoza Irlandii zaszczyconą tym tytułem.

Parada była huczna, wesoła, pstrokato-kiczowata, ale chyba wszystkim uczestnikom się podobała, a co dla Polaków z Polski trudne do uwierzenia - odbyła się bez kontrmanifestacji, rzucania kamieniami czy nawet obelgami, a Garda (irlandzka policja) była potrzebna tylko do kierowania ruchem pojazdów, bo parada - zgodnie z otrzymanym od władz miasta pozwoleniem, przeszła przez centralną ulicę metropolii powodując nieco korków na sąsiednich ulicach.

Anna Grodzka jako Grand Marshal na Pride Parade w Dublinie w 2013 roku.
Anna Grodzka jako Grand Marshal na Pride Parade w Dublinie w 2013 roku, fot. Tomasz Szustek

Anna Grodzka jako Grand Marshal na Pride Parade w Dublinie w 2013 roku.
Anna Grodzka jako Grand Marshal na Pride Parade w Dublinie w 2013 roku, fot. Tomasz Szustek

Anna Grodzka jako Grand Marshal na Pride Parade w Dublinie w 2013 roku.
Anna Grodzka jako Grand Marshal na Pride Parade w Dublinie w 2013 roku, fot. Tomasz Szustek


Inna refleksja, to już niestety smutna konstatacja nad miejscem, w jakim znajduje się polski dyskurs społeczny. Podczas kiedy inne kraje już dawno "przerobiły" tematy równouprawnienia osób LGTB+, małżeństw osób tej samej płci, związków partnerskich, dostępności legalnej aborcji (kolejne wygrane w tej kwestii referendum w Irlandii) i rozliczenia księży pedofilów - w Polsce partie rządzące, z uporem podlewanym poparciem doszczętnie skompromitowanej hierarchii kościelnej nadal odmawiają Polakom przynależności do nowoczesnej części zachodniej cywilizacji. Utrzymująca się retoryka przedmurza i "obrony Europy", choć wesoło wyśmiewana na Zachodzie, na dobre zagościła w ciemnych umysłach sporej części polskich polityków i ich wyborców. Inni idą dalej, szybciej, patrzą przed siebie - my stoimy w miejscu i oglądamy się za siebie w poszukiwaniu chwil chwały, a stopy nam grzęzną w mule...

Ale wierzę, że również polskie bogate fotograficzne archiwa dokumentujące protesty uliczne w ważnych sprawach w ostatnich latach, będą kiedyś częścią narodowego archiwum, jako dokument walki o prawa obywatelskie w XXI wieku.

Zwykle przyjmuje się, że o narodowych archiwów trafiają zdjęcia profesjonalistów z wydarzeń szczególnie ważnych, dramatycznych i przełomowych jak wojny, wznoszenia i obalania pomników, podpisywanie pokojów, rozejmów itp. Może się jednak okazać, że inne wydarzenia również uzyskają miejsce na twardych dyskach narodowej pamięci. 

Róbmy zatem zdjęcia na wydarzeniach, których uczestnicy mają odwagę mówić otwarcie o swoim sprzeciwie wobec opresji systemu - kiedyś ich sprawa w końcu wygra, a może i nasze zdjęcia staną się ważnym dokumentem czasu i miejsca.

wtorek, 3 sierpnia 2021

Niski poziom fotografii reportażowej w niektórych mediach lokalnych

Na dwóch lokalnych koszalińskich portalach ukazały się dwie niezależne od siebie fotorelacje ze Zlotu Zimnowojennego - plenerowej imprezy w formie festynu, na którym prezentują się grupy rekonstruktorów historii z czasów Zimnej Wojny wraz ze sprzętem z epoki. 

Reportaże były tak złe, że w końcu zmotywowały mnie do napisania tekstu - od dawna planowanego - o miernej kondycji fotoreportaży w małych, lokalnych gazetach i portalach internetowych. 

Przymierzałem się już jakiś czas do tego tematu, zbierałem materiały, ale niechętnie piszę o sprawach, które mają tak negatywny wydźwięk, wolę opisywać i odnosić się do zdjęć wybitnych, przejmujących, łapiących za oko, dających do myślenia, niepokojących, nawet szokujących czy choćby tylko lekko kontrowersyjnych. Ale nie tylko takie zdjęcia znajdują się w przekazach medialnych.

Trudno wymagać przejmujących kadrów z relacji Dnia Babci i Dziadka w przedszkolu - choć kilka dobrych portretów można by przy tej okazji zrobić. Ale już fotorelacja ze zlotu pełnego rekonstruktorów – powinna być okraszona kilkoma ciekawymi zdjęciami.

Nie byłaby to, co prawda, głęboka socjologiczna introspekcja, ale reportaż może ciekawie zobrazować zrelaksowaną atmosferę dotykania kawałka zrekonstruowanej historii. Co istotne, a ułatwia zadanie fotografom, przy takich festynowo-zlotowych okazjach wszyscy chętnie dają się fotografować. Jest wiele osób przebranych w epokowe stroje - daje to wiele możliwości ujęć dowcipnych, niebanalnych, balansujących na granicy zabawy, zaskoczenia, styku świata przeciętnego widza ze smartfonem w ręku i żołnierza z lat 80. Do tego zestaw pojazdów i oprzyrządowania z zamierzchłych czasów - czołgi, transportery opancerzone, samochody terenowe, radiostacje itp. Piknikowa atmosfera, chętni do zdjęć modele i modelki, niecodzienne ubiory - wydawałoby się, że to idealne miejsce na dobry, soczysty niedzielny fotoreportaż czasu wolnego.

Niestety, z nieznanych przyczyn pracownicy medialni polegli na tym zadaniu. Pierwszy z fotoreportaży obejmuje 66 (!) zdjęć, wśród których znalazło się wiele ujęć złych i bardzo złych:


uczestnicy zlotu zimnowojennego przechadzają sie koło czołgu
fot. Radosałw Brzostek

rekonstruktor w mundurze żołnierza z lat PRL z karabinem Kałasznikow stoi tyłem stoi tyłem
fot. Radosław Brzostek

uczestnicy zlotu zimnowoejjengo spaccerują na tle czołgu
fot. Radosław Brzostek

Upiorna maniera fotografowania osób pierwszego planu obróconych tyłem do obiektywu, chaos kompozycyjny i jakość zdjęć godna telefonu z początku XXI wieku - to tylko niektóre zarzuty jakie można wytoczyć tym zdjęciom.

Na innym lokalnym portalu ukazała się równie kiepska, pod względem fotograficznym relacjaOto kilka przykładów zdjęć z tego zbioru:

3 młode kobiety w mundurach żołnierskich siedzą koło "gazika"
Fot. Małgorzata Abramowicz  


2 rekonstruktorów i rekonstruktorka w mundurzach żołnierzy z czasów PRL koło samochodu terenowego z lat 80.
Fot. Małgorzata Abramowicz  



nastolatka czesze rude włosy
Fot. Małgorzata Abramowicz  

Portrety są zrobione na długich ogniskowych 80 -135mm, z przysłoną f.8 (zachowane są metadane przy zdjęciach), następnie skadrowane, co fatalnie wpływa na jakość zdjęcia. Takie podejście do zrobienia portretu zastanego (z daleka, podpatrując, "czając się" „z doskoku”, ze zbyt dużą głębią ostrości) świadczy o braku umiejętności technicznych i dziennikarskich. Zastanawiająca jest sekwencja potrójnej próby zrobienia portretu żołnierzowi w hełmie. Niby fotografka zdecydowała się podejść bliżej, żeby zrobić portret, który wyszedł w miarę poprawnie (z wyjątkiem miny fotografowanego - a wystarczyło poprosić o uśmiech albo "groźną minę"), ale i tak poddała się pokusie umieszczenie dwóch poprzednich, nieudanych ujęć.


Mężczyzna przebrany za milicjanta w moro i w kasku trzyma podniesiony karabin Kałasznikow

Mężczyzna przebrany za milicjanta w moro i w kasku trzyma podniesiony karabin Kałasznikow

Portret mężczyzny przebranego za milicjanta w moro i w kasku trzymającego podniesiony karabin Kałasznikow
Fot. Małgorzata Abramowicz

Jakże niewiele potrzeba, żeby zrobić prosty, klasyczny, pozowany nawet naprędce portret - z ogniskową 30-50mm i z przysłoną f. 2-4. Wystarczy 5 sekund na zmianę przysłony i ewentualnie ISO oraz poproszenie bohatera zdjęcia o zapozowanie, spoglądanie w obiektyw i portret gotowy. 

Dlaczego w powyższych relacjach zabrakło takich zdjęć? 

Przyczyn jest zapewne kilka. Jedną z nich jest przeświadczenie redaktorów prowadzących, że jakiekolwiek zdjęcia będą wystarczająco dobre i wysyłanie na relację osoby, która ma jakikolwiek aparat fotograficzny lub smartfon i chęć do fotografowania. 

Faktem jest też, że próbuję przykładać miarę zawodowych fotografów do lokalnych pracowników mediów, którzy nie są fotoreporterami, a chcą po prostu robić zdjęcia, które są traktowane jako "wypełniacz" strony internetowej. Ale w przypadku pierwszego wzmiankowanego tu reportażu, autor zdjęć ma na stronie portalu ponad 30 materiałów, więc jest stałym współpracownikiem, z podanym redakcyjnym e-mailem, nie można więc uważać go za amatora z aparatem w ręku i chciałoby się wymagać nieco umiejętności fotograficznych i warsztatu dziennikarskiego.

Warto też dodać, że o amatorskości w podejściu do relacji z tego wydarzenia świadczy nie tylko jakość zdjęć, ale ilość powtarzających się ujęć i motywów. Rwana narracja, brak spójności w prowadzeniu oka nie ułatwia przebrnięcia przez kilkadziesiąt kadrów. W naszej kulturze, przesyconej wizualnością, obrazami, zdjęciami, przedstawieniami w każdej postaci, oglądanie kolejnych 66 i 46 miałkich, powtarzających się zdjęć, stanowi nadmiar jakiego można by oszczędzić widzom, w zamian dając ciekawy, 10. zdjęciowy reportaż próbujący przybliżyć atmosferę zlotu.

Czy w tych fotorelacjach były zdjęcia dobre i interesujące? - były, ale stanowiły ok. 5 procent ogółu materiału:

Rekonstruktorzy siedzą i leżą na tle transportera opanecrzonego
fot. Radosław Brzostek

3 rekonstruktorów w mundurach armii radzieckiej, jeden celuje z karabinu
Fot. Małgorzata Abramowicz


A czy ktoś robi lepsze zdjęcia z tego typu imprez?  W sieci znalazłem kilka przykładów z poprzednich  edycji, choć znajdowały się one również wśród niezliczonej ilości fotografii o słabej sile przekazu: 

Grupa rekonstruktorów w mundurach armii radzieckiej z karabinami



Rekonstruktor w mundurze radzieckim w panterkę przy ciężkim karabinie maszynowym




A jak zrelacjonowały fotograficznie to wydarzenie media w pełni profesjonalne? Przykład lokalnego portalu wyborcza.pl pokazuje po raz kolejny, że dobre, czy tylko poprawne zdjęcie można było na tej imprezie wykonać:

strona z "Gazet Wyborczej" ze zdjęciem grupy rekonstruktorów
fot. https://koszalin.wyborcza.pl

Czy warto kruszyć kopie i wymagać wyśrubowanych standardów w relacjach z wydarzeń o randze mniejszej niż mała, pozbawionych trwałych walorów kulturotwórczych i o charakterze zaledwie rozrywkowym? Ten zlot miał akurat jeszcze walor edukacyjny, ale przecież jest wiele fotoreportaży z wydarzeń o znaczeniu iście lokalnym, których obszar zainteresowania wynosi zaledwie kilka lub kilkanaście osób - jak wspomniana relacja z przedszkolnego Dnia Babci i Dziadka

Ale jakże dużo można opowiedzieć o lokalnej społeczności, szkole, dzieciach, rodzicach, nauczycielach mając przed oczyma kilkadziesiąt takich mini-foto-relacji z 30 lat! Toż to prawdziwa kopalnia wiedzy socjologicznej dla przyszłych badaczy! Obrazy, w tym i fotografie będą jednym z głównych, obok słów,  porządków poznania naszych czasów. Warto dokumentować takie wydarzenia, które dziś wydają się błahe i niegodne większej uwagi. 

Fotografowanie to proces subiektywnej eliminacji pewnych momentów i nadawania znaczenia - poprzez utrwalenie - innym momentom i wycinkom zastanej rzeczywistości. Trywializowanie fotorelacji nawet najmniejszych wydarzeń i fotografowanie ich w sposób niechlujny nie sprzyja edukacji wizualnej społeczeństwa i pozbawia przyszłe pokolenia wglądu w naszą historię codzienną. Kiedyś tego typu relację będą traktowane jak pełne wiedzy opasłe foliały o zwyczajach przodków. Poza tym, w perspektywie teraźniejszości, takie wydarzenia mają w lokalnych mikrospołecznościach charakter wyraźnie integrujący, są przyczółkiem do budowania wspólnotowej tożsamości i już tylko z tego powodu, zasługują na dobrą dokumentację fotograficzną. 


Z "Magnum" na prowincję

Urok małej lokalnej gazety uwiódł znanego fotografa agencji Magnum - Jonasa Bendiksena, który postanowił odstawić na jakiś czas na bok prestiżowe zlecenia dużych i znanych tytułów i zostać fotoreporterem w skromnej, lokalnej gazecie Bladet Vesterålen, wychodzącej w miejscowości na północy Norwegii, z populacją wynoszącą zaledwie 2000 osób. 

Bendiksen tak tłumaczył swoją decyzję:

„Większość tematów, którymi się zajmowałem w mojej pracy miała związek ze sprawami o charakterze globalnym, które dotyczyły milionów ludzi. Z czasem odkryłem, że zaczyna mnie inspirować zmniejszenie skali zainteresowań i podjęcie próby dłuższego przyjrzenia się niewielkiemu obszarowi, gdzie pozornie nic oczywistego czy dramatycznego się nie dzieje i po prostu obserwowanie dzień za dniem, zwykłego życia w cichym, spokojnym miejscu."

Powstał w ten sposób bardzo interesujący wizualnie cykl fotografii. Z pozoru nieistotne zdarzenia, spotkania zyskały bogatą w treść oprawę fotograficzną redefiniującą, dla wielu, ilustracyjny format lokalnych wiadomości.

Czlowiek w pomarańczowym skafandrze stoi na tle setek suszących się ryb
fot. Jonas Bendiksen/Magnum

2 młode kobiety pracują w polu, po lewej stoi traktor
fot. Jonas Bendiksen/Magnum

urzędnik lokalny stoi po ścianą podczas gdy drugi siedzi na krześle
fot. Jonas Bendiksen/Magnum

widok przez okna, po lewej panorama ośnieżonych gór, po prawej wnętrze domu
fot. Jonas Bendiksen/Magnum

Na koniec wywiadów Bendiksen często powtarza - "Pracujcie w lokalnych gazetach - dopóki istnieją!"

Fotografie szeregowe

Abstrakcyjnie i górnolotnie brzmią hasła fotografa z "Magnum", gdy spojrzymy na kolejny objaw słabej kondycji fotoreportażu polskich mediów lokalnych. Na użytek własny nazywam tę chorobę "notablozą rządkową". 

Chodzi o uporczywe, wielkokrotne publikowanie zdjęć notabli stojących w rzędzie. Zwykle dzieje się tak przy okazji jakiś uroczystości, na które urzędnicy/politycy/goście zostają zaproszeni w celu uczestnictwa w przeróżnym charakterze. Często towarzyszy temu przecinanie wstęgi, o czym pisałem w poście o fotograficznych spektaklach w polskiej polityce  lub symboliczne wbicie pierwszej albo pierwszych łopat  na budowie - kolejny rytuał polskiej polityki prowincjonalnej. Tego typu ustawienia są też zmorą reportaży konferencyjnych. 

Nadmierna ekspozycja urzędników i polityków jest być może po części pokłosiem stosunków podległościowych - lokalna gazeta może być wydawana przez urząd miejski, powiatowy czy gminny, bądź chęcią przypodobania się lokalnym decydentom przez "niezależne" media lokalne chcące żyć w zgodzie z obecną władzą.

Ustawianie się do zdjęć polityków, notabli, przedsiębiorców, sportowców, artystów w rzędzie od stóp do głów, jest zjawiskiem powszechnym na całym świecie. Taka jest konwencja zaadoptowana z fotoreportażu "naiwnego" robionego kiedyś - a szczególnie dziś - przez osoby nieznające arkan operowania bliższym i dalszym planem, czyli po prostu amatorów, dla których dobre zdjęcie to takie, które przedstawia wszystkich po równo. Jest to rozwiązanie demokratyczne, ale - nie ma co ukrywać - nudne dla oczu osób nie związanych jakimiś więzami zażyłości z bohaterami zdjęcia. 

Wiadomo, że takie zdjęcia muszą się ukazywać - jest to jedyne ustawienie przyjęte z przyczyn praktycznych gdzie wszystkich widać jednocześnie i w równym stopniu. Problemem jest tylko z nadużywaniem tej figury w fotoreportażach. Bywają takie relacje, gdzie nie ma innych zdjęć.



fot. Ewelina Burda,  www.dziennikwschodni.pl


fot. GWE24

fot. www.biskupiec.pl  


fot. www.biskupiec.pl  

strona z gazety Puls Wejherowa z fotografiami rzędów osób


Jak można jakościowo polepszyć sytuację fotografii reportażowej w polskiej prasie i mediach lokalnych? 

Istnieje kilka skutecznych sposobów. Po pierwsze, to podniesienie poziomu edukacji fotograficznej redaktorów naczelnych i prowadzących, ponieważ to oni decydują co "puścić" na papier lub/i na portal internetowy. Presja wywierana przez kierownictwo ośrodków medialnych jest jednym z najlepszych determinantów skoku jakościowego dostarczanych zdjęć. O moim osobistym przypadku w tej kwestii można przeczytać w poprzednim poście o newsowych kryteriach obrazowania demonstracji.

Najbardziej pożądanym zabiegiem jest oczywiście zatrudnienie zawodowego fotoreportera. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby każda mała redakcja mogła znaleźć środki na pracownika, którego zadaniem byłoby "tylko" robienie zdjęć i ich obróbka. Niektórym redakcjom to się jednak udaje. Na przykład Tygodnik Podhalański, gazeta i portal z dużymi tradycjami, słynie z dobrych fotoreporterów.

Oto przykład: Otwarcie, po modernizacji, Średniej Krokwi w Zakopanem - wydarzenie ważne, ale - co tu ukrywać - niezbyt fotogeniczne. Przaśne przecinanie wstęgi, poświęcenie przez księdza, przemówienia wąsatych notabli – ot, szarość pstrokacizny polskiej prowincji. Pomimo tego, otrzymujemy od Macieja Jonka rasowy fotoreportaż z kilkoma zwyczajowymi, jak na taką okazję przystało, fotografiami:

grupa osob siedzi w maseczkach na krzesłach przy stołach w sali

przecinanie wstęgi przez 5 osób, w tym Kamila Stocha

i kilkoma portretami:


potret 3 młodych kobiet w strojach krakowskich

3 stojące osoby, w środku Kamil Stoch

Co jednak warte podkreślenia, wszystkie te zdjęcia są profesjonalnie wyostrzone skadrowane, obrobione i rzeczowo, metodycznie dokumentują przebieg wydarzenia, które powinno zostać zapisane w wizualnej mikrohistorii Zakopanego. 

Rozwiązaniem dla  redakcji mniejszych, o skromniejszych budżetach niż Tygodnik Podhalański czy Dziennik Wschodni może być zatrudnienie dziennikarza z umiejętnością robienia poprawnych zdjęć i relacji video. W lokalnych mediach "poprawne" to już znacząco sporo. Dziennikarze, którzy kończyli studia stosunkowo niedawno, mieli na pewno w programie nauczania techniki cyfrowej dokumentacji fotograficznej i filmowej. Dobry smartfon z dyktafonem (z niewielkim statywem stabilizującym do nagrywania video), który jest wyposażony aparat fotograficzny i kamerę video służy dziś wielu dziennikarzom jako podstawowe narzędzie pracy, a jego możliwości są większe niż profesjonalnego sprzętu nagrywającego sprzed kilkunastu lat. 

Ten model - fotografujący dziennikarze - sprawdza się w jednym z najlepiej sprzedających się pism lokalnych - "Tygodniku Zamojskim", który od lat trzyma dobrą formę i sprzedaje kilkanaście tysięcy egzemplarzy tygodniowo (dane z Press 3-4, 2020, s.88)

Obsługa aparatu cyfrowego wyposażonego z możliwość nagrania video nie stanowi wielkiego wyzwania intelektualnego. Podstawowego operowania czasem, przesłoną i ISO można nauczyć się zaledwie w kilka godzin. Estetyczny zmysł fotograficzny przychodzi z czasem albo wcale, ale podstawowych zasad zrobienia dobrego portretu można nauczyć się z YouTube równie łatwo. Niby wszystko jest proste, a i tak widz jest katowany ujęciami takim jak to, ze wspomnianego Zlotu Zimnowojennego:


Nastolatka w mundurze wojskowym o rudych włossach stoi tyłem
Fot. Małgorzata Abramowicz

Moim zdaniem, najlepsze jest rozwiązanie hybrydowe i współpraca zewnętrzna. Szkolenia z zakresu podniesienia kompetencji w formułowaniu przekazu wizualnego dla dziennikarzy są niezwykle cenne i pożądane, z drugiej zaś strony warto upubliczniać zdjęcia amatorów, którzy mają czasem świetny warsztat, sprzęt i "dobre oko". Wielu z nich przeszło już etap zalewania swoich kont mediów społecznościowych tysiącami zdjęć. Reguły, które rządzą obrazami w mediach społecznościowych są inne niż te, które obowiązują w fotografii dokumentalnej.

Zdjęcie jako wyraz chęci podzielenia się doświadczeniem chwili, emocjami, nawet najbardziej banalnymi (fotografie śniadania) - wszystko aby utrzymać wizualny dyskurs ze znajomymi i podbić swoją autoprezentację to domena mediów społecznościowych w ich rudymentarnym, prywatnym użyciu. Dominacja w potoku zdjęć momentów "niedecydujących" jest być może odpowiednikiem "small talks" w języku mówionym - same słowa (lub obrazy) znaczą niewiele, ale liczy się fakt rozmowy, utrzymania kontaktu, dzielenia się swoimi odczuciami i reagowania na odczucia innych.

Reguły fotografii dokumentalnej to selekcja, nadawanie znaczenia, szukanie tematów istotnych z jakiegoś punktu widzenia. Wśród fotografów-amatorów zachodzi czasem zmiana i z poziomu "fotek" przechodzą na poziom fotografii dokumentalnej, robią zdjęcia świadomie wybierając tematy, kadry, ustawienia.

Model polityki wizualnej małej redakcji bazujący jednocześnie na fotografujących dziennikarzach i współpracy z lokalnymi amatorami uważam za najbardziej rozwojowy. Istnieje cała masa osób, które fotografują hobbistycznie i bywają na ogólnodostępnych imprezach, koncertach, festynach, marszach, demonstracjach itp. Kupienie od takich osób kilku zdjęć z festynu za10 zł każde, nie nadszarpnie budżetu redakcji, okrasi dobrymi ilustracjami stronę w gazecie i na portalu, co wzbudzi zainteresowanie widzów i przy okazji zwiększy "klikalność". Bywają wszak amatorzy-fotografowie, którzy mają bardzo rozbudowaną sieć osobistych relacji na różnych mediach społecznościowych i ich post z linkiem do portalu, w którym użyto jego/jej zdjęcia może znacznie zwiększyć zasięg dotarcia informacji. Nie musi to być "ekranolatek" z tysiącami znajomych i obserwatorów, ale zupełnie wystarczy osoba z kilkudziesięcioma aktywnymi znajomymi, którzy dalej przekażą posta i wiadomość już zatoczy, jak na lokalne media, spory krąg informacyjny.


Takie podejście do pozyskiwania zdjęć wymaga wielu zabiegów przygotowawczych i weryfikujących, ale przynosi wymierne korzyści na płaszczyźnie merytorycznej i finansowej. Pierwszym etapem jest znalezienie na lokalnym gruncie osób lubiących i umiejących fotografować. Konta mediów społecznościowych są tu nieocenionym źródłem. 

Następnie, trzeba spotkać się z takimi foto-amatorami i przedstawić im założenia i warunki współpracy,  w tym: zasady robienia zdjęć interesujących z punktu widzenia informacyjnego, aby własna historia nie przesłoniła sprawy ogólnej, kilka zasad etycznych dotyczących fotografowania, sposoby przesyłu zdjęć do redakcji, warunki otrzymywania niewielkiej zapłaty za zdjęcia, itp. Warto też uprzedzić nowych współpracowników, że ich fotografie będą musiały przejść proces uwiarygodnienia, porównania z innymi relacjami, żeby redakcja miała pewność, że - na przykład - dostarczone zdjęcie jest z tegorocznego biegu przełajowego, a nie z edycji ubiegłorocznej. 

O rosnącej roli amatorów, nie tylko w sferze zdjęć newsowych, ale głównie za sprawą dziennikarstwa obywatelskiego i mediów społecznościowych, w konstruowaniu strategii informacyjnej mediów głównego nurtu pisał już w 2013 roku Fred Ritchin, w swojej książce "Bending the Frame. Photojournalism, Documentary, and the Citizen"(Naginając kadr. Fotodziennikarstwo, dokument i obywatel).  

Autor podaje przykłady wielu projektów fotograficznych (s.38n), które niejako "buntują" się przeciwko narzucanym przez media głównego nurtu dziennikarskim schematom narracyjnym. Chcą przekazywać swoje historie poprzez swoje wizje i środki wyrazu, pozostające w nurcie "slow photojournalism" - tj. bez presji czasu, bez zależności finansowych obecnych w przypadku pracy w redakcji i bez narzucanych przez nią paradygmatów ujęcia tematu, ale z równie wysokimi wymaganiami jakościowymi. Takie podejście może w istocie ubogacić dokumentowanie naszej rzeczywistości i zdemokratyzować przekaz jaki niosą media tradycyjne i internetowe.

Może warto zajrzeć co się dzieje, na przykład wewnątrz demonstracji, bo zwykle widzimy tylko zdjęcia jak ona wygląda z zewnątrz, z perspektywy obserwatora, nie uczestnika. Albo spojrzeć na zmiany w przestrzeni miejskiej - nowe budowle, ulice, place - nie z perspektywy ich otwarcia z przecięciem wstęgi, ale z punktu widzenia ich codziennego użytkowania przez zwykłych mieszkańców, którzy pieką się żywcem na zabetonowanych polskich rynkach, które w ramach rewitalizacji (sic!)  zaszpeciły przestrzeń polskich miast.


Ritchin podkreślał także rolę zawodowych dziennikarzy, bo ważny jest nie tylko "news", ale i jego osadzenie w głębszej perspektywie, a tej umiejętności często brakuje niezawodowym fotografom.

Kontynuując ten wątek, warto jeszcze dodać dla wyjaśnienia, że powyższe uwagi o udziale amatorów w dostarczaniu zdjęć newsowych dotyczą zdjęć ilustracyjnych.


Rozbudowane fotoreportaże problemowe, wnikające w trudniejsze zagadnienia, wymagające dogłębnej analizy teoretycznej i wizualnej tematu może w zasadzie przygotować tylko osoba o odpowiedniej dozie fachowej wiedzy i doświadczenia.

Choć z drugiej strony, tego typu podejście, mogłoby na przykałd mieć fenomenalny efekt w projekcie o polskiej prowincji. "POPISowska bieda" czai się z dala od głównych szos i dużych miejscowości. Lokalni fotografowie amatorzy w kooperacji z zawodowcami mogli dostarczyć na prawdę ciekawy obraz takiego zjawiska.


Podniosą się zapewne głosy, że praktyka pozyskiwanie zdjęć od amatorów to zabieranie zarobku zawodowym fotografom. Tak by na pewno było, gdyby alternatywą było zatrudnienie fotoreportera, a takiego ciężaru finansowego budżety większości mediów lokalnych nie są w stanie udźwignąć. Udział osób zaangażowanych w sprawy lokalne i robiące przy tym zdjęcia dokumentalne są nieocenionym wglądem w tkankę społeczeństwa od środka, wglądem innym niż ujęcia patrzących z zewnatrz fotoreporterów i mogą być też pewną odtrutką na ekspansję płycizny i banalności wylewających się szerokim ściekiem z kont patoinfluenserów w mediach społecznościowych.

niedziela, 11 lipca 2021

Gębić, gębić, gębić!

Dobrze pamiętam jedno z moich pierwszych zleceń fotograficznych, była to relacja z masowej ulicznej demonstracji. 

Po proteście przybiegłem jak najszybciej do redakcji z około setką zdjęć, i 99 z nich zostało odrzuconych przez redaktora głównego, a to jedno przeszło z dalszą adnotacją - "złe, ale coś musimy puścić przy informacji tekstowej".

Czekała mnie pouczająca rozmowa na temat preferencji wizualnych czytelników, która była jednym ze znaczących etapów mojej teoretycznej edukacji fotograficznej, bo technicznie już umiałem robić zdjęcia - nie wiedziałem tylko jakie powinienem robić, aby komunikowały one określone informacje. Teoretyczną edukację fotograficzną przechodziłem już w trakcie dostarczania zdjęć newsowych, bo moim największym atutem w małej redakcji - w tamtych zamierzchłych czasach - było posiadanie cyfrowego aparatu umożliwiającego szybki transfer zdjęć do komputera.

Twarz demonstracji

Demonstracja była dość liczna i spokojna - jakieś kilka tysięcy ludzi i wydawało mi się, że najważniejszym przekazem powinna być ilość demonstrantów i robiłem różne ujęcia w taki sposób, aby w kadrze były pokazane jak największe tłumy. Tymczasem, redaktor główny liczył, że przyniosę mu jakieś zbliżenia twarzy osób biorących udział w proteście. Historia opowiedziana przez jedną lub kilka twarzy jest dużo bardziej sugestywna niż tysiące anonimowych głów.


Po latach rozumiem, co nim kierowało, wtedy jednak z trudem docierało do mnie, że nie zrobiły dobrego wrażenia całkiem ostre zdjęcia tysięcy głów na ulicy.

- Gębić, gębić, gębić - usłyszałem z ust redaktora – Chcę patrzeć na twarze, nie na morze głów - dodał.

Ludzie wchodzą w interakcje ze zdjęciami, na których widzą ludzkie twarze - ładne, brzydsze, uśmiechnięte, zatroskane, gniewne - jakiekolwiek wyrażające jakieś emocje. Następna niepisana reguła mówi, że im wyrażanie emocji jest bardziej ekstremalne, tym lepiej dla zdjęcia.

Z czasem nauczyłem się, na co zwracać uwagę na ulicznych demonstracjach i zacząłem przynosić do redakcji kadry bardziej przemyślane i docierające - taką mam nadzieję - głębiej do wyobraźni odbiorców.

5 studentów na czele marszu z wielkim biletem lotniczym
Protest studentów w Dublinie, Irlandia 2010. fot. Tomasz Szustek


Protestujący przeciw rządowi, irlandzki robotnik trzyma w rękę w górze z zaciśniętą pięścią i krzyczy przez megafon
Antyrządowy protest w Dublinie 2010. fot. Tomasz Szustek


2 starszych panów na czele marszu protestacyjnego
Protest rolników, Dublin, 2012, fot. Tomasz Szustek

Ręce w górze mile widziane

Oczywiście, jeśli relacja z protestu lub demonstracji będzie zawierać kilka zdjęć, to będą potrzebne kadry ukazujące skalę tego wydarzenia.


Tłum manifestantów na Trafalgar Square w Londynie


Zawsze dobrze jest zrobić kilka ujęć szerokich, z dystansu, jeśli to możliwe pokazujących jakiś ruch, zmianę (np. idący tłum, komunikację między ludźmi w tłumie, z policją, itp). Często jednak, edytor będzie musiał wybrać jedną fotografię i w większości wypadków będzie to bliski lub średni kadr.

Kobiety trzymają 3 plansze z hasłami na demonstracji w Waszyngtonie
fot. Cliff Owen/AP




Kobieta trzyma rękę wzniesioną podczas demonstarcji Blac Lives Matter
fot. Leah Millis/Reuters


Szczególnie jeśli demonstracja odbywa się w Azji, Afryce lub Ameryce Południowej, zachodni widz wydaje się spragniony egzotycznych postaci w protestacyjnym szyku, najlepiej w oryginalnych, tubylczych strojach.


4 Indian ubranych w tradycyjne stroje i pióropusze podczas potestu
fot. Ueslei Marcelino/Reuters


Nadzwyczaj często zdjęcia są w dzisiejszych czasach tylko uzupełnieniem materiałów wideo, które lepiej ukazują dynamikę tłumnych demonstracji. Tym istotniejszym wydaje się nadać masowym protestom twarz uczestników lub uczestniczek. Oto kilka przykładów amerykańskiej fotografki Evelyn Hockstein


Protest antytrumpowy przed Białym Domem w Waszyngtonie
fot. Evelyn Hockstein/Reuters. 



Audrey Lin chants during a demonstration by the Sunrise Movement outside the White House
fot. Evelyn Hockstein/Reuters



Te uwagi dotyczą jednak tylko masowych demonstracji, które przebiegają w sposób pokojowy i w miarę zorganizowany. W takim przypadku mamy nieco ograniczony zakres tematyczny zdjęć. Są to ujęcia wspomnianych postaci lub twarzy, ogólny widok demonstracji lub hasła, transparenty i "gadżety" używane podczas masowych ulicznych demonstracji, o których pisałem w kontekście teatralizacji nowoczesnych protestów.

Poszukiwanie symboliki

Naturalnym także wydaje się mimowolne poszukiwanie w ujęciach sytuacyjnych na demonstracji, manifestacji czy marszu protestacyjnym jakiejś symboliki, skrótowego ujęcia tematu, gestu, który by podsumował wykrzyczane hasła, napięcie, gniew, rozgoryczenie itp. Czasem się to udaje, ale nie zawsze. Nie jest to metoda na zrobienie genialnego zdjęcia, ale tak przeważnie fotoreporterzy działają - poszukują podsumowania sensu protestowania w jednym kadrze. Masowe protesty mają to do siebie, że są w dużym stopniu steatralizowanym spektaklem, z całą masą zachowań wyreżyserowanych, przygotowanych wcześniej, bądź robionych "na pokaz".

Demonstracje całkiem niepokojowe

Zupełnie inaczej ma się sprawa w przypadku demonstracji, które wymykają się spod kontroli. Napierający tłum, szarpaniny z policją, starcia z kontrprotestującymi, pożary, wtargnięcia do budynków urzędów, centrów handlowych, akty wandalizmu, ranni, niekiedy zabici - to wszystko przyćmiewa poprzednią hierarchię, wysuwając na pierwszą linię zdjęcia, które ekspresyjnie obrazują dynamikę interakcji, dają wgląd w kluczowe akty przemocy, unaoczniają przebieg dezintegracji pierwotnej substancji demonstracji. Dużo łatwiej wtedy o uchwycenie kadrów symbolicznych, które ucieleśniają w swoim wydźwięku hasła, pod którymi ludzie przyszli na protest, emanują wściekłością i gniewem tłumu. Żeby zrobić takie zdjęcia, potrzeba już zestawu nieco innych fotograficznych umiejętności. Ale o tym innym razem.

środa, 20 stycznia 2021

Najnudniejsze zlecenie fotoreporterskie

W środowisku fotoreporterów zwykło się dość powszechnie uważać, że relacjonowanie obrad parlamentu stanowi jedno z najnudniejszych zadań, jakie mogą zlecić szefowie. Serie niekończących się wystąpień wiecznie skłóconych frakcji politycznych działają jak najlepszy usypiacz. Sytuacji wcale nie poprawia brak akcji i powtarzające się te same gesty i pozycje parlamentarzystów. Nakaz przebywania w loży dziennikarskiej skutecznie uniemożliwia przemieszczanie się w poszukiwaniu interesujących ujęć. W skrócie - zsyłka karna, szczególnie dla młodych, żądnych dynamicznej pracy fotoreporterów.

Czasem jednak i w parlamencie dzieją się rzeczy nietuzinkowe, a nawet zupełnie niezwykłe, by nie powiedzieć przerażające.

Saul Loeb, fotoreporter AFP, dostał właśnie jedno z takich nudnych zleceń, polegające na śledzeniu sesji amerykańskiego parlamentu, jednak to, co stało się później - szturm na Kapitol i chaos w jego wnętrzu, stały się tego dnia głównym tematem jego zdjęć . Atak prawicowych ekstremistów na budynek parlamentu wstrząsnął Amerykanami, wprawił w osłupienie sporą część świata, a i ucieszył tego i owego.

Relację Saula Loeba z tego wyjątkowego dnia można obejrzeć tutaj 




Zwolennicy Donalda Trumpa w budynku Kongresu USA
fot. Saul Loeb/AFP/Getty Images

Zwollennik Donalda Trumpa stoi na pomniku w budynku Kongresu USA
Zwolennik Trumpa siedzi na fotelu z nogami na biurku w biurze w budynku Kongresu USA
Saul Loeb/AFP/Getty Images




Zwolennicy Donalda Trumpa w budynku Kongresu USA
fot. Saul Loeb/AFP/Getty Images



Jak mówi Loeb, fakt, że zwolennicy Trumpa znaleźli się w budynku amerykańskiego parlamentu był zaskoczeniem także dla nich samych. Nikt nie spodziewał się, że jeden z najpilniej strzeżonych budynków w USA tak szybko i prawie bez oporu ulegnie naporowi dzikiej tłuszczy.
Również Drew Angerer z Getty Images, inny fotoreporter oddelegowany do obsługi posiedzenia obu izb parlamentu, nie przypuszczał, że tego dnia przyjdzie mu fotografować policjantów celujących z broni palnej do ludzi próbujących wedrzeć się do sali, na której przebywali członkowie Kongresu.

Ochroniarze w sali plenarnej Kongresu USA celują z broni w atakujących zwolenników Donalda Trumpa
fot. Drew Angerer/Getty Images


Spora część, zupełnie surrealistycznych ujęć z tych dramatycznych wydarzeń, została zrobiona przez fotografów, którzy relacjonowali przebieg zgromadzenia zwolenników prezydenta Donalda Trumpa i wraz z nimi, niesieni falą tłumu znaleźli się wewnątrz budynku.

Zwolennik Trumpa siedzi na fotelu z nogami na biurku w biurze w budynku Kongresu USA

Przebrany za szamana z rogami zwolennik Donalda Trumpa w budynku Kongresu USA
fot. Ron Haviv/ VII



Zwolenik Donalda Trumpa niesie pulpit do przemówień w budynku Kongresu USA
fot. Win Mcnamee/ Getty Images/AFP





Budynek parlamentu, jakiegokolwiek kraju zachodniego, nie był do tej pory sceną tak osobliwych, groteskowych i zarazem niepokojących wydarzeń. Powaga amerykańskich, słynących z patetycznych odniesień, instytucji państwowych zniknęła niczym śnieg na Florydzie, a kompromitacja odchodzącego prezydenta, okupiona pięcioma ofiarami śmiertelnymi zawstydziła wielu zatroskanych o swój kraj Amerykanów. Chaotyczne, rozstrzęsione materiały filmowe z wnętrza Kapitolu, muszą w tym przypadku ustąpić pierwszeństwa fotografiom, które pozostaną tą wstydliwą, zapadającą w kolektywną pamięć pamiątką po tych wydarzeniach.


Projektanci stron tytułowych tygodników i miesięczników już dostrzeli w tym epizodycznym potknięciu amerykańskiej demokracji źródło ożywczej inspiracji.