Na dwóch lokalnych koszalińskich portalach ukazały się dwie niezależne od siebie fotorelacje ze Zlotu Zimnowojennego - plenerowej imprezy w formie festynu, na którym prezentują się grupy rekonstruktorów historii z czasów Zimnej Wojny wraz ze sprzętem z epoki.
Reportaże były tak złe, że w końcu zmotywowały mnie do napisania tekstu - od dawna planowanego - o miernej kondycji fotoreportaży w małych, lokalnych gazetach i portalach internetowych.
Przymierzałem się już jakiś czas do tego tematu, zbierałem materiały, ale niechętnie piszę o sprawach, które mają tak negatywny wydźwięk, wolę opisywać i odnosić się do zdjęć wybitnych, przejmujących, łapiących za oko, dających do myślenia, niepokojących, nawet szokujących czy choćby tylko lekko kontrowersyjnych. Ale nie tylko takie zdjęcia znajdują się w przekazach medialnych.
Trudno wymagać przejmujących kadrów z relacji Dnia Babci i Dziadka w przedszkolu - choć kilka dobrych portretów można by przy tej okazji zrobić. Ale już fotorelacja ze zlotu pełnego rekonstruktorów – powinna być okraszona kilkoma soczystymi zdjęciami.
Nie byłaby to, co prawda, głęboka socjologiczna introspekcja, ale reportaż może ciekawie zobrazować zrelaksowaną atmosferę dotykania kawałka (zre)konstruowanej historii. Co istotne, a ułatwia zadanie fotografom, przy takich festynowo-zlotowych okazjach wszyscy chętnie dają się fotografować. Jest tam zwykle wiele osób przebranych w epokowe stroje. Daje to masę możliwości ujęć dowcipnych, niebanalnych, balansujących na granicy zabawy, zaskoczenia, styku świata przeciętnego widza ze smartfonem w ręku i żołnierza z lat 80. Do tego zestaw pojazdów i oprzyrządowania z zamierzchłych czasów - czołgi, transportery opancerzone, samochody terenowe, radiostacje itp. Piknikowa atmosfera, chętni do zdjęć modele i modelki, niecodzienne ubiory - wydawałoby się, że to idealne miejsce na dobry, wyrazisty niedzielny fotoreportaż czasu wolnego.
Niestety, z nieznanych przyczyn, pracownicy medialni polegli na tym zadaniu. Pierwszy z fotoreportaży obejmuje 66 (!) zdjęć, wśród których znalazło się wiele ujęć złych i bardzo złych:
 |
fot. Radosałw Brzostek |
 |
fot. Radosław Brzostek |
 |
fot. Radosław Brzostek |
Upiorna maniera fotografowania osób pierwszego planu obróconych tyłem do obiektywu, chaos kompozycyjny i jakość zdjęć godna telefonu z początku XXI wieku - to tylko niektóre zarzuty jakie można wytoczyć tym zdjęciom.
Na innym lokalnym portalu ukazała się równie kiepska, pod względem fotograficznym relacja. Oto kilka przykładów zdjęć z tego zbioru:
 |
Fot. Małgorzata Abramowicz |
 |
Fot. Małgorzata Abramowicz |
 |
Fot. Małgorzata Abramowicz |
Portrety są zrobione na długich ogniskowych 80 -135mm, z przysłoną f.8 (zachowane są metadane przy zdjęciach), następnie skadrowane, co fatalnie wpływa na jakość zdjęcia. Takie podejście do zrobienia portretu zastanego (z daleka, podpatrując, "czając się" „z doskoku”, ze zbyt dużą głębią ostrości) świadczy o braku umiejętności technicznych i dziennikarskich. Zastanawiająca jest sekwencja potrójnej próby zrobienia portretu żołnierzowi w hełmie. Niby fotografka zdecydowała się podejść bliżej, żeby zrobić portret, który wyszedł w miarę poprawnie (z wyjątkiem miny fotografowanego - a wystarczyło poprosić o uśmiech albo "groźną minę"), ale i tak poddała się pokusie umieszczenie dwóch poprzednich, nieudanych ujęć.
 |
Fot. Małgorzata Abramowicz |
Jakże niewiele potrzeba, żeby zrobić prosty, klasyczny, pozowany nawet naprędce portret - z ogniskową 30-50 mm i z przysłoną f. 2-4. Wystarczy 5 sekund na zmianę przysłony i ewentualnie ISO oraz poproszenie bohatera zdjęcia o zapozowanie, spoglądanie w obiektyw i portret gotowy.
Dlaczego w powyższych relacjach zabrakło takich zdjęć?
Przyczyn jest zapewne kilka. Jedną z nich jest przeświadczenie redaktorów prowadzących, że jakiekolwiek zdjęcia będą wystarczająco dobre. Wysyłają oni na relację osoby, które maja jakikolwiek aparat fotograficzny lub smartfon i chęć do fotografowania.
Faktem jest też, że próbuję przykładać miarę zawodowych fotografów do lokalnych pracowników mediów, którzy nie są fotoreporterami, a chcą po prostu robić zdjęcia, które są traktowane jako "wypełniacz" strony internetowej. Ale w przypadku pierwszego wzmiankowanego tu reportażu, autor zdjęć ma na stronie portalu ponad 30 materiałów, więc jest stałym współpracownikiem, z podanym redakcyjnym e-mailem, nie można więc uważać go za amatora z aparatem w ręku i chciałoby się wymagać nieco umiejętności fotograficznych i warsztatu dziennikarskiego.
Warto też dodać, że o amatorskości w podejściu do relacji z tego wydarzenia świadczy nie tylko jakość zdjęć, ale ilość powtarzających się ujęć i motywów. Rwana narracja, brak spójności w prowadzeniu oka nie ułatwia przebrnięcia przez kilkadziesiąt kadrów. W naszej kulturze, przesyconej wizualnością, obrazami, zdjęciami, przedstawieniami w każdej postaci, oglądanie kolejnych 66 i 46(drugi fotoreportaż) miałkich, powtarzających się zdjęć, stanowi nadmiar jakiego można by oszczędzić widzom. W zamian dając ciekawy, 10. zdjęciowy reportaż próbujący przybliżyć atmosferę zlotu.
Czy w tych fotorelacjach były zdjęcia dobre i interesujące? Były, ale stanowiły ok. 5 procent ogółu materiału:
 |
fot. Radosław Brzostek |
 |
Fot. Małgorzata Abramowicz |
A czy
ktoś robi lepsze zdjęcia z tego typu imprez? W sieci znalazłem kilka przykładów z poprzednich edycji, choć znajdowały się one również wśród niezliczonej ilości fotografii o słabej sile przekazu:
A jak zrelacjonowały fotograficznie to wydarzenie media w pełni profesjonalne? Przykład lokalnego portalu wyborcza.pl pokazuje po raz kolejny, że dobre, czy tylko poprawne zdjęcie można było na tej imprezie wykonać:
 |
fot. https://koszalin.wyborcza.pl |
Czy warto kruszyć kopie i wymagać wyśrubowanych standardów w relacjach z wydarzeń o randze mniejszej niż mała, pozbawionych trwałych walorów kulturotwórczych i o charakterze zaledwie rozrywkowym? Ten zlot miał akurat jeszcze walor edukacyjny, ale przecież jest wiele fotoreportaży z wydarzeń o znaczeniu iście lokalnym, których obszar zainteresowania wynosi zaledwie kilka lub kilkanaście osób - jak wspomniana relacja z przedszkolnego Dnia Babci i Dziadka.
Ale jakże dużo można opowiedzieć o lokalnej społeczności, szkole, dzieciach, rodzicach, nauczycielach mając przed oczyma kilkadziesiąt takich mini-foto-relacji z 30 lat! Toż to prawdziwa kopalnia wiedzy socjologicznej dla przyszłych badaczy! Obrazy, w tym i fotografie będą jednym z głównych, obok słów, porządków poznania naszych czasów. Warto dokumentować takie wydarzenia, które dziś wydają się błahe i niegodne większej uwagi.
Fotografowanie to proces subiektywnej eliminacji pewnych momentów i nadawania znaczenia - poprzez utrwalenie - innym momentom i wycinkom zastanej rzeczywistości. Trywializowanie fotorelacji nawet najmniejszych wydarzeń i fotografowanie ich w sposób niechlujny nie sprzyja edukacji wizualnej społeczeństwa. Pozbawia także przyszłe pokolenia wglądu w naszą historię codzienną. Kiedyś tego typu relację będą traktowane jak pełne wiedzy opasłe foliały o zwyczajach przodków. Poza tym, w perspektywie teraźniejszości, takie wydarzenia mają w lokalnych mikrospołecznościach charakter wyraźnie integrujący, są przyczółkiem do budowania wspólnotowej tożsamości i już tylko z tego powodu, zasługują na dobrą dokumentację fotograficzną.
Z "Magnum" na prowincję
Urok małej lokalnej gazety uwiódł znanego fotografa agencji Magnum - Jonasa Bendiksena, który postanowił odstawić na jakiś czas na bok prestiżowe zlecenia dużych i znanych tytułów i zostać fotoreporterem w skromnej, lokalnej gazecie Bladet Vesterålen, wychodzącej w miejscowości na północy Norwegii, z populacją wynoszącą zaledwie 2000 osób.
Bendiksen tak tłumaczył swoją decyzję:
„Większość tematów, którymi się zajmowałem w mojej pracy miała związek ze sprawami o charakterze globalnym, które dotyczyły milionów ludzi. Z czasem odkryłem, że zaczyna mnie inspirować zmniejszenie skali zainteresowań i podjęcie próby dłuższego przyjrzenia się niewielkiemu obszarowi, gdzie pozornie nic oczywistego czy dramatycznego się nie dzieje i po prostu obserwowanie dzień za dniem, zwykłego życia w cichym, spokojnym miejscu."
Powstał w ten sposób bardzo interesujący wizualnie cykl fotografii. Z pozoru nieistotne zdarzenia, spotkania zyskały bogatą w treść oprawę fotograficzną redefiniującą - dla wielu - ilustracyjny format lokalnych wiadomości.
 |
fot. Jonas Bendiksen/Magnum |
 |
fot. Jonas Bendiksen/Magnum |
 |
fot. Jonas Bendiksen/Magnum |
 |
fot. Jonas Bendiksen/Magnum |
Na koniec wywiadów Bendiksen często powtarza - "Pracujcie w lokalnych gazetach - dopóki istnieją!"
Fotografie szeregowe
Abstrakcyjnie i górnolotnie brzmią hasła fotografa z "Magnum", gdy spojrzymy na kolejny objaw słabej kondycji fotoreportażu polskich mediów lokalnych. Na użytek własny nazywam tę chorobę "notablozą rządkową".
Chodzi o uporczywe, wielkokrotne publikowanie zdjęć notabli stojących w rzędzie. Zwykle dzieje się tak przy okazji jakiś uroczystości, na które urzędnicy/politycy/goście zostają zaproszeni w celu uczestnictwa w przeróżnym charakterze. Często towarzyszy temu przecinanie wstęgi, o czym pisałem w poście o fotograficznych spektaklach w polskiej polityce lub symboliczne wbicie pierwszej albo pierwszych łopat na budowie - kolejny rytuał polskiej polityki prowincjonalnej. Tego typu ustawienia są też zmorą reportaży konferencyjnych.
Nadmierna ekspozycja urzędników i polityków jest być może po części pokłosiem stosunków podległościowych - lokalna gazeta może być wydawana przez urząd miejski, powiatowy czy gminny, bądź chęcią przypodobania się lokalnym decydentom przez "niezależne" media lokalne chcące żyć w zgodzie z obecną władzą.
Ustawianie się do zdjęć polityków, notabli, przedsiębiorców, sportowców, artystów w rzędzie od stóp do głów, jest zjawiskiem powszechnym na całym świecie. Taka jest konwencja zaadoptowana z fotoreportażu "naiwnego" robionego kiedyś - a szczególnie dziś - przez osoby nieznające arkan operowania bliższym i dalszym planem, czyli po prostu amatorów, dla których dobre zdjęcie to takie, które przedstawia wszystkich po równo. Jest to rozwiązanie demokratyczne, ale - nie ma co ukrywać - nudne dla oczu osób nie związanych jakimiś więzami zażyłości z bohaterami zdjęcia.
Wiadomo, że takie zdjęcia muszą się ukazywać - jest to jedyne ustawienie przyjęte z przyczyn praktycznych, gdzie wszystkich widać jednocześnie i w równym stopniu. Problemem jest tylko z nadużywaniem tej figury w fotoreportażach. Bywają takie relacje, gdzie nie ma innych zdjęć.
 |
fot. Ewelina Burda, www.dziennikwschodni.pl |
 |
fot. GWE24 |
 |
fot. www.biskupiec.pl
|
 |
fot. www.biskupiec.pl |
 |
fot. Puls Wejherowa |
Jak można jakościowo polepszyć sytuację fotografii reportażowej w polskiej prasie i mediach lokalnych?
Istnieje kilka skutecznych sposobów. Po pierwsze, to podniesienie poziomu edukacji fotograficznej redaktorów naczelnych i prowadzących, ponieważ to oni decydują co "puścić" na papier lub/i na portal internetowy. Presja wywierana przez kierownictwo ośrodków medialnych jest jednym z najlepszych determinantów skoku jakościowego dostarczanych zdjęć. O moim osobistym przypadku w tej kwestii można przeczytać w poprzednim poście o newsowych kryteriach obrazowania demonstracji.
Najbardziej pożądanym zabiegiem jest oczywiście zatrudnienie zawodowego fotoreportera. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby każda mała redakcja mogła znaleźć środki na pracownika, którego zadaniem byłoby "tylko" robienie zdjęć i ich obróbka. Niektórym redakcjom to się jednak udaje. Na przykład Tygodnik Podhalański, gazeta i portal z dużymi tradycjami, słynie z dobrych fotoreporterów.
Oto przykład: Otwarcie, po modernizacji, Średniej Krokwi w Zakopanem - wydarzenie ważne, ale - co tu ukrywać - niezbyt fotogeniczne. Przaśne przecinanie wstęgi, poświęcenie przez księdza, przemówienia wąsatych notabli – ot, szarość pstrokacizny polskiej prowincji. Pomimo tego, otrzymujemy od Macieja Jonka rasowy fotoreportaż z kilkoma zwyczajowymi, jak na taką okazję przystało, fotografiami:
i kilkoma portretami:
Co jednak warte podkreślenia, wszystkie te zdjęcia są profesjonalnie wyostrzone skadrowane, obrobione i rzeczowo, metodycznie dokumentują przebieg wydarzenia, które powinno zostać zapisane w wizualnej mikrohistorii Zakopanego.
Rozwiązaniem dla redakcji mniejszych, o skromniejszych budżetach niż Tygodnik Podhalański czy Dziennik Wschodni może być zatrudnienie dziennikarza z umiejętnością robienia poprawnych zdjęć i relacji video. W lokalnych mediach "poprawne" to już znacząco sporo. Dziennikarze, którzy kończyli studia stosunkowo niedawno, mieli na pewno w programie nauczania techniki cyfrowej dokumentacji fotograficznej i filmowej. Dobry smartfon z dyktafonem (z niewielkim statywem stabilizującym do nagrywania video), który jest wyposażony aparat fotograficzny i kamerę video służy dziś wielu dziennikarzom jako podstawowe narzędzie pracy, a jego możliwości są większe niż profesjonalnego sprzętu nagrywającego sprzed kilkunastu lat.
Ten model - fotografujący dziennikarze - sprawdza się w jednym z najlepiej sprzedających się pism lokalnych - "Tygodniku Zamojskim", który od lat trzyma dobrą formę i sprzedaje kilkanaście tysięcy egzemplarzy tygodniowo (dane z Press 3-4, 2020, s.88)Obsługa aparatu cyfrowego wyposażonego z możliwość nagrania video nie stanowi wielkiego wyzwania intelektualnego. Podstawowego operowania czasami, przesłoną i ISO można nauczyć się zaledwie w kilka godzin. Estetyczny zmysł fotograficzny przychodzi z czasem albo wcale, ale podstawowych zasad zrobienia dobrego portretu można nauczyć się z YouTube równie łatwo. Niby wszystko jest proste, a i tak widz jest katowany ujęciami takim jak to, ze wspomnianego Zlotu Zimnowojennego:
 |
Fot. Małgorzata Abramowicz
|
Moim zdaniem, najlepsze jest rozwiązanie hybrydowe i współpraca zewnętrzna. Szkolenia z zakresu podniesienia kompetencji w formułowaniu przekazu wizualnego dla dziennikarzy są niezwykle cenne i pożądane, z drugiej zaś strony warto upubliczniać zdjęcia amatorów, którzy mają czasem świetny warsztat, sprzęt i "dobre oko". Wielu z nich przeszło już etap zalewania swoich kont mediów społecznościowych tysiącami zdjęć. Reguły, które rządzą obrazami w mediach społecznościowych są inne niż te, które obowiązują w fotografii dokumentalnej.
Zdjęcie jako wyraz chęci podzielenia się doświadczeniem chwili, emocjami, nawet najbardziej banalnymi (fotografie śniadania) - wszystko aby utrzymać wizualny dyskurs ze znajomymi i podbić swoją autoprezentację to domena mediów społecznościowych w ich rudymentarnym, prywatnym użyciu. Dominacja w potoku zdjęć momentów "niedecydujących" jest być może odpowiednikiem "small talks" w języku mówionym - same słowa (lub obrazy) znaczą niewiele, ale liczy się fakt rozmowy, utrzymania kontaktu, dzielenia się swoimi odczuciami i reagowania na odczucia innych.
Reguły fotografii dokumentalnej to selekcja, nadawanie znaczenia, szukanie tematów istotnych z jakiegoś punktu widzenia. Wśród fotografów-amatorów zachodzi czasem zmiana i z poziomu "fotek" przechodzą na poziom fotografii dokumentalnej, robią zdjęcia świadomie wybierając tematy, kadry, ustawienia.
Model polityki wizualnej małej redakcji bazujący jednocześnie na fotografujących dziennikarzach i współpracy z lokalnymi amatorami uważam za najbardziej rozwojowy. Istnieje cała masa osób, które fotografują hobbistycznie i bywają na ogólnodostępnych imprezach, koncertach, festynach, marszach, demonstracjach itp. Kupienie od takich osób kilku zdjęć z festynu za parędziesiąt zł, nie nadszarpnie budżetu redakcji, okrasi dobrymi ilustracjami stronę w gazecie i na portalu, co wzbudzi zainteresowanie widzów i przy okazji zwiększy "klikalność". Bywają wszak amatorzy-fotografowie, którzy mają bardzo rozbudowaną sieć osobistych relacji na różnych mediach społecznościowych i ich post z linkiem do portalu, w którym użyto jego/jej zdjęcia może znacznie zwiększyć zasięg dotarcia informacji. Nie musi to być "ekranolatek" z tysiącami znajomych i obserwatorów, ale zupełnie wystarczy osoba z kilkudziesięcioma aktywnymi znajomymi, którzy dalej przekażą post i wiadomość już zatoczy, jak na lokalne media, spory krąg informacyjny.
Takie podejście do pozyskiwania zdjęć wymaga wielu zabiegów przygotowawczych i weryfikujących, ale przynosi wymierne korzyści na płaszczyźnie merytorycznej i finansowej. Pierwszym etapem jest znalezienie na lokalnym gruncie osób lubiących i umiejących fotografować. Konta mediów społecznościowych są tu nieocenionym źródłem.
Następnie, trzeba spotkać się z takimi foto-amatorami i przedstawić im założenia i warunki współpracy, w tym: zasady robienia zdjęć interesujących z punktu widzenia informacyjnego, aby własna historia nie przesłoniła sprawy ogólnej, kilka zasad etycznych dotyczących fotografowania, sposoby przesyłu zdjęć do redakcji, warunki otrzymywania niewielkiej zapłaty za zdjęcia, itp. Warto też uprzedzić nowych współpracowników, że ich fotografie będą musiały przejść proces uwiarygodnienia, porównania z innymi relacjami, żeby redakcja miała pewność, że - na przykład - dostarczone zdjęcie jest z tegorocznego biegu przełajowego, a nie z edycji ubiegłorocznej.
O rosnącej roli amatorów, nie tylko w sferze zdjęć newsowych, ale głównie za sprawą dziennikarstwa obywatelskiego i mediów społecznościowych, w konstruowaniu strategii informacyjnej mediów głównego nurtu pisał już w 2013 roku Fred Ritchin, w swojej książce "Bending the Frame. Photojournalism, Documentary, and the Citizen"(Naginając kadr. Fotodziennikarstwo, dokument i obywatel).
Autor podaje przykłady wielu projektów fotograficznych (s.38n), które niejako "buntują" się przeciwko narzucanym przez media głównego nurtu dziennikarskim schematom narracyjnym. Chcą przekazywać swoje historie poprzez swoje wizje i środki wyrazu, pozostające w nurcie "slow photojournalism" - tj. bez presji czasu, bez zależności finansowych obecnych w przypadku pracy w redakcji i bez narzucanych przez nią paradygmatów ujęcia tematu, ale z równie wysokimi wymaganiami jakościowymi. Takie podejście może w istocie ubogacić dokumentowanie naszej rzeczywistości i zdemokratyzować przekaz jaki niosą media tradycyjne i internetowe. Może warto zajrzeć co się dzieje, na przykład wewnątrz demonstracji, bo zwykle widzimy tylko zdjęcia jak ona wygląda z zewnątrz, z perspektywy obserwatora, nie uczestnika. Albo spojrzeć na zmiany w przestrzeni miejskiej - nowe budowle, ulice, place - nie z perspektywy ich otwarcia z przecięciem wstęgi, ale z punktu widzenia ich codziennego użytkowania przez zwykłych mieszkańców, którzy pieką się żywcem na zabetonowanych polskich rynkach, które w ramach rewitalizacji (sic!) zaszpeciły przestrzeń polskich miast.
Ritchin podkreślał także rolę zawodowych dziennikarzy, bo ważny jest nie tylko "news", ale i jego osadzenie w głębszej perspektywie, a tej umiejętności często brakuje niezawodowym fotografom.
Kontynuując ten wątek, warto jeszcze dodać dla wyjaśnienia, że powyższe uwagi o udziale amatorów w dostarczaniu zdjęć newsowych dotyczą zdjęć ilustracyjnych.
Rozbudowane fotoreportaże problemowe, wnikające w trudniejsze zagadnienia, wymagające dogłębnej analizy teoretycznej i wizualnej tematu może w zasadzie przygotować tylko osoba o odpowiedniej dozie fachowej wiedzy i doświadczenia.
Choć z drugiej strony, tego typu podejście, mogłoby na przykałd mieć fenomenalny efekt w projekcie o polskiej prowincji. "POPISowska bieda" czai się z dala od głównych szos i dużych miejscowości. Lokalni fotografowie-amatorzy w kooperacji z zawodowcami mogli dostarczyć na prawdę ciekawy obraz takiego zjawiska.
Podniosą się zapewne głosy, że praktyka pozyskiwanie zdjęć od amatorów to zabieranie zarobku zawodowym fotografom. Tak by na pewno było, gdyby alternatywą było zatrudnienie fotoreportera, a takiego ciężaru finansowego budżety większości mediów lokalnych nie są w stanie udźwignąć. Udział osób zaangażowanych w sprawy lokalne i robiące przy tym zdjęcia dokumentalne są nieocenionym wglądem w tkankę społeczeństwa od środka, wglądem innym niż ujęcia patrzących z zewnatrz fotoreporterów i mogą być też pewną odtrutką na ekspansję płycizny i banalności wylewających się szerokim ściekiem z kont patoinfluenserów w mediach społecznościowych.