W
dzisiejszym wpisie pierwsza część wywiadu z Jean-Claudem Coutaussem przeprowadzonego przez
Renauda Ego i opublikowanego we francuskim czasopiśmie „La pensée de midi” w tematycznym
tomie „Regarder la guerre”[Patrząc na wojnę] nr 9 z zimy 2002/2003 roku.
Od tamtej rozmowy minęło ponad 15 lat, podczas któych fotografia przeszła przez burzliwą cyfrową rewolucję, ale tematy wtedy poruszane są wciąż aktualne. Dotyczą one głównie zasad kierujących dynamiką narracji reportażu, kryterium prawdy i kłamstwa w zdjęciach, etyki zawodu, kondycji dokumentu prasowego. Opowieści J.C. Coutaussa o jego desperackiej nawigacji w wojennym ferworze walk i potyczek, próbach zrobienia prostych, ale nie pozbawionych przesłania zdjęć, stanowią intrygujący przykład dziennikarskiego poświęcenia. (tłumaczenie, skróty i śródtytuły - autor bloga „Fotosłowie”)
Od tamtej rozmowy minęło ponad 15 lat, podczas któych fotografia przeszła przez burzliwą cyfrową rewolucję, ale tematy wtedy poruszane są wciąż aktualne. Dotyczą one głównie zasad kierujących dynamiką narracji reportażu, kryterium prawdy i kłamstwa w zdjęciach, etyki zawodu, kondycji dokumentu prasowego. Opowieści J.C. Coutaussa o jego desperackiej nawigacji w wojennym ferworze walk i potyczek, próbach zrobienia prostych, ale nie pozbawionych przesłania zdjęć, stanowią intrygujący przykład dziennikarskiego poświęcenia. (tłumaczenie, skróty i śródtytuły - autor bloga „Fotosłowie”)
Serdecznie dziękuję panom Jean-Claude Coutausse i Renaud Ego za zgodę na tłumaczenie i nieodpłatne zamieszczenie tekstu na moim blogu.
„Zdjęcie jest wrażliwe”
Jean-Claude Coutausse, urodzony w 1960 roku, zaczynał
swoją karierę reportażysty-fotografa w serwisie fotograficznym armii
francuskiej relacjonując interwencję izraelską w południowym Libanie w 1982r.
Po wyjeździe do Afganistanu, gdzie pracował dla Newsweeka, przyłącza się w
1984r. do agencji AFP, a potem do redakcji Libération. Dla tego czasopisma regularnie
bywa w Palestynie, na ziemiach okupowanych i realizuje długoterminowy projekt o
Intifadzie. Wstąpiwszy do amerykańskiej agencji Contact Press Images,
relacjonuje wojnę w Zatoce, wyjeżdża do Somalii, gdzie jako pierwszy pokazuje pustoszącą
kraj klęskę głodu z 1992 roku, jego reportaż jest publikowany na całym świecie.
Zaraz potem wyjeżdża do Chorwacji i Bośni skąd relacjonuje upadek Republiki
Jugosłowiańskiej dla magazynów Times, L’Express, Newsweek i New York Times. Oprócz relacji wojennych,
realizuje wiele reportaży, w szczególności osobisty, długoterminowy projekt o
haitańskim voodoo.
Przyznano mu w 1993 mu nagrodę Niepce, najwyższą rangą francuską
nagrodę w dziedzinie fotografii https://gensdimages.com/category/prix-niepce/, otrzmał też liczne wyróżnienia i nagrody międzynarodowe, między innymi Grand
Prix miasta Arles, Mother Jones Award i Humanity Photo Award.
Najnowsze zdjęcia
Jean-Claude Coutausse’a możemy obejrzeć na jego fotoblogach politycznych http://bainsdefoule.com i http://coutausse.blog.lemonde.fr/ a całościowy
przekrój jego prac na stronie http://www.coutausse.com
Renaud Ego: Relacjonował pan
wiele konfliktów w basenie Morza Śródziemnego albo takich, jak wojna w Zatoce,
które wykorzystują napięcia targające trzema religiami Księgi. Pana pierwszy
długoterminowy projekt w tym temacie to była ”Intifada”. W jaki sposób
relacjonował Pan te wydarzenia?
Jean-Claude
Coutausse: Dopiero co zacząłem tak
naprawdę eksperymentować z wojną na Intifadzie. Wcześniej, w południowym Libanie
czy Afganistanie, pracowałem trochę na chybił trafił, a rezultaty nie do końca
mnie satysfakcjonowały. Byłem po prostu za młody. Moja pierwsza żona była z
pochodzenia Sefardyjką, co sprawiło, że pojechałem do Cisjordanii i strefy Gazy
na początku lat 80. Oglądałem z niedowierzaniem te wysokie ogrodzenia z siatki, które
oddzielały wioski palestyńskie od dróg używanych przez Izraelczyków, po to aby
dzieci nie mogły rzucać kamieniami w samochody. Kiedy wybuchła Intifada, na
początku 1987 roku, Libération wysłało mnie na terytoria okupowane i wracałem
tam regularnie przez okres 3 lat. To było zlecenie z zawczasu ustalonymi
kadrami, biblijna geografia gdzie 2
narody walczą między sobą i do pewnego stopnia, było dość łatwo opowiedzieć tę
historię.
R.E.: Czy mógłby Pan przybliżyć w jaki sposób Pan pracował?
J.-C.C: Pierwsza sprawa, to być obecnym. Powtarzanie tego jest
banałem, ale trzeba być tam gdzie dzieją się te wydarzenia. Jeździłem więc w
kółko samochodem szukając miejsca gdzie były zamieszki i tam robiłem zdjęcia. Na
przykład: któregoś dnia jestem w Betlejem, nagle dzieciaki wznoszą barykadę,
palą opony; przyjeżdżają żołnierze, strzelają słynnymi kulami z plastiku, które
zresztą nie były wcale z plastiku; po południu zawierany jest rozejm, który trwa
do następnego dnia. Niespodziewanie Palestyńczycy ogłaszają strajk generalny i trzeciego
dnia znów powraca cykl przemocy, rzucanie kamieniami, represje, rozejm. W
czasie okresów spokojnych, konflikt stawał się niewidoczny lub były tam jakiś
ulotne sceny, które nie były interesujące fotograficznie. Jednego wieczoru,
przy bramie Damasceńskiej w Jerozolimie, zobaczyłem dwie dziewczynki odświętnie
ubrane; kiedy mnie zobaczyły, zrobiły palcami znak zwycięstwa – V, i miałem czas aby
zrobić dwa zdjęcia, zanim powróciły do swojego normalnego zachowania. To była
tylko chwila, spotkanie - a jednocześnie to była scena symboliczna dla całej
Intifady.
R.E.: Intifada, jak wszystkie wojny czy wojny domowe wydają się mało skoplikowane i zawsze dochodzi do ekstremum, czyli użycia przemocy, ale historie za tym stojące są dużo bardzo złożone. Jakiego rodzaju
głębię przekazu, w tych sytuacjach, może odnaleźć dla siebie fotografia?
J.-C.C: To wszystko jest kwestią zapisu fotograficznego. Na
początku projektu Intifada, zdjęcia zawsze robiono od strony izraelskiej. Wtedy
było dla mnie ważne, aby odwrócić punkt widzenia, przechodząc na stronę młodych
Palestyńczyków i wmieszać się miedzy nich. Ale fotografowanie z bliska zakłada
użycie obiektywów szerokokątnych, a to często nie wychodzi najlepiej na zdjęciu,
jakby było za dużo wolnej przestrzeni, za dużo nieba, żeby to ująć aparatem. Do
moich zdjęć szukałem więc sytuacji kontaktu Palestyńczyków i Izraelczyków, aby
odnaleźć ich postawy twarzą w twarz. Często umiejscawiałem się z dala od akcji,
uzbrojony w teleobiektyw, aby objąć w jednym zdjęciu zarówno dzieci jak i żołnierzy. Gdy sytuacja jest skomplikowana,
wymagająca, ta technika to proste narzędzie zapisu fotograficznego.
R.E.: Pracując dla dziennika, a więc poszukując okazji do
uchwycenia sytuacji, która mogła
by, podsumować lub symbolizować w jednym
ujęciu tą złożoność sytuacji, czy nie ryzykuje Pan zrobienia karykatury czy
tego co nazywamy „cliché”?
J.-C.C: Takie ryzyko istniało, ponieważ faktycznie musiałem
zawrzeć sporo symboli w jednej fotografii. Widzieliśmy że, wraz z upadkiem agencji
Sygma czy Gamma, fotografowie, którzy chcieli robić zdjęcia nadające się do
sprzedaży na całym świecie, znajdowali się w sytuacji kiedy robili zdjęcia pozbawione
sensu. Pracując dla Libération, wiedziałem, do jakiego typu czytelników się
zwracam i mogłem im zaproponować fotografie, które nie są czytelne z
szybkością błyskawicy, ale posiadają złożoną symbolikę, którą była przez nich
zrozumiała. Tak więc ryzyko karykatury istnieje zawsze, ale Intifada była osadzona w grze okopanych naprzeciw siebie przeciwstawianych
obozów, wśród dzieci rzucających kamieniami i uzbrojonych żołnierzy z drugiej
strony. Kiedy pracuje się dla tygodnika, pojawia się za to inna kwestia - dysponujemy już przestrzenią, w której możemy umieścić pięć, sześć czy osiem
zdjęć, ale trudności zaczynają się wraz z
konstrukcją narracji.
![]() |
fot. © Jean-Claude Coutausse, Wschodnia Jerozolima, 1998 |
R.E.: Z pańskiego pobytu na ziemiach okupowanych powstała
książka „Taniec kamieni” ("La danse des pierres"), podzielona na pięć rozdziałów „Kadry”, „Okupacja”,
„Taniec kamieni” (na zamieszkach, precyzyjnie mówiąc), „Rany” i „Żałoba”. Jak
skonstruowana jest narracja?
J.-C.C: To działo się stopniowo, bez wcześniej założonego planu. Jak
Panu wcześniej mówiłem, fotografowanie to początkowo robienie zdjęć, a później
przychodzi moment wyboru i konstruowania narracji. Żeby zacząć, trzeba zrobić rodzaj castingu, nieco cynicznego, miedzy ludźmi, to znaczy, jeśli kobieta nosi
nakrycie głowy to fotografujemy ją, a nie inne kobiety bez chust, bo ona nosi
dodatkowy atrybut, który pozwoli czytelnikom zidentyfikować sytuację. Przede
wszystkim, szukamy kompozycji, która przelotnie będzie sceną dającą
nieruchomemu obrazowi wewnętrzną dynamikę czasową. Na początku mojej kariery, AFP
wysłała mnie do Opery Paryskiej, to mi pozwoliło pojąć czym są gesty. Bardzo mi
to później pomagało w fotografowaniu akcji, nauczyło mnie znajdować się w relacji
do niej przez włączenie się w ten korowód płynący przed moimi oczami i
oczekiwanie na ten właściwy moment, gdzie nagle - osoby, dekoracja itd., uformują scenę.
W fotografii, chwila ma sens, gdy staje się pewnego rodzaju teatrem albo
choreografią. Potem nadchodzi moment, kiedy trzeba się cofnąć i odrzucić obrazy
kłamliwe.
R.E.: Jaki to jest obraz, który nie kłamie?
J.-C.C: Nie wiem. Zdjęcie, które nie kłamie, to takie, które mi
mówi, że nie kłamie, ponieważ współgra z emocjami, w które się wtopiłem i które próbuję wyrazić. Ale zdjęcie jest kruche znaczeniowo. Sama
fotografia nigdy nie przekazuje prawdy, nie ma nic poza dwoma wymiarami;
brakuje jej zapachu, odgłosów i wszystkiego co jest wokół danego kadru. Wiele
mówi się o fotografii obrazującej głód w Somalii, na której widzimy kucające
dziecko, bardzo wychudzone, a naprzeciw jego - sęp. Dla mnie, to oznacza
prawdziwe fotograficzne kłamstwo, ponieważ ten obraz był rozpowszechniany i
odbierany przez publiczność, jak gdyby sęp czatował na agonię dziecka, aby
rozerwać jego zwłoki na strzępy. A mówimy tu o dziecku, które poszło za
potrzebą na pole za obozem, w którym przebywało, a sęp czeka aż będzie mógł pożreć jego ekskrementy.
![]() |
fot. Kevin Carter |
R.E.: Efektywność symboliczna tego zdjęcia, recepcja z jakiej
jest znane i być może efekty jakie ono przyniesie – czy to nie usprawiedliwia
tego typu „kłamstwa”?
J.-C.C: O jakich efektach Pan mówi? O litości wzbudzonej wśród
publiczności zachodniej? O przedstawieniach urządzanych z rozładowywaniem worków z ryżem w portach Somalii? To na pewno
nie zakończy wojny! Nie, naprawdę, te zainscenizowane ustawki mnie irytują.
Doisneau zmarnował swój talent prowokując ambiwalentne odczucia co do natury
swoich fotografii, podczas gdy, najczęściej, to ustawianie kadrów dawało mu
doskonałe zdjęcia. Dlaczego by o tym nie mówić? Kwestionuje się przecież autentyczność
zdjęcia autorstwa Roberta Capy (słynne zdjęcie z 5 września 1936r., zrobione
koło Cerro Muriano) ukazujące hiszpańskiego republikanina upadającego do tyłu,
w momencie kiedy wydaje się być trafiony kulą z pistoletu. Fotograficzne ikony, jak obrazy
religijne są często, u swego początku, wielkimi kłamstwami.
R.E.: Z pewnością nie powinniśmy winić obrazów za bycie fikcją
i funkcjonowanie w tym wymiarze, ale czy intensywność fotografii prasowej nie
pochodzi, właśnie z tego, co komunikuje nam o rzeczywistości? To zdjęcie Capy
nie miałoby takiego wydźwięku, gdybyśmy wiedzieli, że ten człowiek symulował
swoją śmierć…
J.-C.C: Mówimy o fotografii prasowej - dziedzinie - która przyswaja
sobie rzeczywiste wydarzenia, a których świadkiem jest autor fotografii. Jeśli dobrowolnie
wybieramy pracę w inny sposób, to będzie to już domena sztuki. Rzeczywistość
będzie wtedy, być może, lepiej przetłumaczona, a takie zdjęcia, znajdą również swoje
miejsce w dziennikach - należy jednak ostrzec czytelników. Jedyna rękojmia takiej fotografii to integralność spojrzenia
mojego i fotografa.
R.E.: W 1991 roku, relacjonował Pan wojnę w Zatoce, wojnę, o
której przekazy były rygorystycznie kontrolowane. W jaki sposób Pan tam
pracował?
J.-C.C: W Chile spotkałem trzech bardzo dobrych fotografów-
reporterów wysłanych przez Time’a i Newsweeka - bardzo wymagające tygodniki, z
którymi chciałem współpracować. Trochę później, spotkałem Roberta Pledge'a,
dyrektora Contact Press Images i wstąpiłem do tej agencji. To dla niej
śledziłem kryzys w Zatoce latem 1990 roku i potem, w następnym roku, wojnę. A
odpowiadając na pytanie – po pierwsze, używałem podstępów wobec oficerów z
działu prasowego armii.
R.E.: Dlaczego? Czy rzeczywiście chciano wami manipulować?
J.-C.C: Oczywiście. Chęć manipulowania mediami - zresztą ze strony
we wszystkich obecnych tam armii - była ewidentna, bo dezinformacja to
rzeczywista broń wojenna. Jako fotografowie byliśmy bardziej chronieni niż, na
przykład, dziennikarze telewizyjni. Dobrze pamiętam, jak francuscy rzecznicy
prasowi robili zamieszanie przed dziennikarzami, krótko przed godziną 20. we
Francji, wiedząc dobrze, że ci ostatni nie będą w stanie zweryfikować podanych
komunikatów przed emisją wieczornych programów informacyjnych. Potem cały
następny dzień dziennikarze byli sfrustrowani, powtarzając te doniesienia,
zwłaszcza, że byli pod stałą presją swoich redakcji w Paryżu. Wszyscy byli
więźniami pośpiechu i nagłej konieczności. Dla nas, pracujących wtedy jeszcze z
kliszą, co pociągało za sobą opóźnienie spowodowane wywołaniem filmów i zrobieniem odbitek, dana była pewna doza
bezpieczeństwa, której, wobec rozwoju fotografii cyfrowej pozwalającej na
niemal natychmiastowe rozpowszechnienie zdjęć, wkrótce zostaniemy pozbawieni.
Dla nas, fotografów i dziennikarzy prasowych, zabawa w kotka i myszkę z wojskiem nie była wielką trudnością, pod warunkiem, że w systemie kontroli informacji udało się utrzymać pewnego rodzaju zawór bezpieczeństwa. Kupowaliśmy panterki od żołnierzy amerykańskich albo sprowadzaliśmy je z Francji i podczas całego okresu bombardowań w Iraku, jeździliśmy po pustyni samochodem terenowym w poszukiwaniu żołnierzy koalicji. Z Egipcjanami to nie wychodziło dobrze, z Francuzami również. Kiedyś nawet zapędziliśmy się za daleko i natknęliśmy się na żołnierzy irackich, którzy woleli poddać się niż walczyć w przegranej wojnie - przekazaliśmy ich później żołnierzom koalicji. Odkąd zaczęła się ofensywa naziemna, próbowaliśmy dotrzeć przed wszystkimi innymi, prawie wszystkimi, bo teren był zaminowany, do stolicy Kuwejtu. Tam znów, żołnierze iraccy poddawali się nam, a my nie mieliśmy możliwości pracować, ponieważ przez nasze ubrania- mundury, mieszkańcy myśleli, że to my wyzwoliliśmy ich miasto i rzucali nam się w ramiona.
część druga wywiadu w dalszej części bloga